Okładka wiosennego kwartalnika Fundacji Gajusz – kadr ze spotu kampanii „Kiedy umiera nadzieja”

Gajusz wiosną

Bezpłatny kwartalnik Fundacji Gajusz

01/24

Kwartał myśli

W szczęśliwej rodzinie śmierć przychodzi według starszeństwa.

W tym numerze

Nie pytam dlaczego

Praca w Fundacji Gajusz jest moją wielką miłością, wdzięcznością za ocalenie dwóch synów, Gajusza i Juliusza (kiedyś o Julku napiszę dokładniej). Także radością, że to co robię ma sens, jest ekstremalnie ciekawe oraz realnie zmienia kawałek świata.

Zarządczo zajmuję się Centrum Terapii Cukinia, Tuli Luli i Centrum Opieki Paliatywnej, HR-em, prawnikami, współpracą z oddziałem onkologicznym i wolontariatem.

Ale to nasze hospicjum perinatalne ma u mnie specjalne miejsce w sercu. Byłam przy wielu porodach. Organizowałam je, żeby przywitać i pożegnać osobiście kilkadziesiąt bobasów. Pięć razy byłam świadkiem błędu medycznego (a może cudu?) i ci mali pacjenci żyją, mają się nieźle, a jeden nawet jest w zasadzie zdrowy!

Bo na granicy życia i śmierci, na tej ziemi niczyjej, wszystko jest możliwe.

Ten mój perinatalny pracoholizm, bezgraniczne zaangażowanie, przerwała pandemia, która przede wszystkim zabiła człowieka w człowieku. Rodzice zostali w szpitalach sami, często tylko mamy: samotne, przerażone, opuszczone, z moim wsparciem możliwym jedynie w telefonie. Swoją drogą to, że istnieją komórki jest w tym przypadku wspaniałe. Kiedy obok nie ma ukochanych, jest chociaż ich głos.

Pandemia się skończyła, a my wciąż nie możemy wrócić do szpitali.

Nadal pomagam rodzinom. Jedna z mam nazwała mnie „panią, która zawsze odbiera”. W takich momentach rozpiera mnie duma, że daję radę pracować codziennie, nawet w weekendy.

Organizuję spotkania z gajuszowymi pediatrami, psychoterapeutami, czasem prawnikiem lub pracownikiem socjalnym. Pomagam od pierwszego dnia – w pięknym, ciepłym gabinecie, gdzie zawsze są zdrowe przekąski, melisa, herbata, dobra kawa i przede wszystkim pełen uważności czas na rozmowy, konsultacje, planowanie, wyjaśnianie tyle razy, ile pacjenci potrzebują.

Zawsze kiedy wchodzą mama i tato, widzę zaokrąglony brzuszek i bobasa schowanego bezpiecznie pod sercem. Wiem, że przyszły trzy osoby, troje pacjentów. Wszyscy tak samo ważni. Nigdy nie oceniam, nie prowadzę dyskusji światopoglądowych. Słucham, bo strach bywa krzykiem lub ciszą, łzami a czasem… nerwowym śmiechem. Każdy ma inaczej.

Jedni przychodzą przygotowani i dokładnie wiedzą, czego chcą. Inni mają dziesiątki pytań, potrzebują wielu dni, żeby zrozumieć siebie, ocenić, gdzie znajdują są ich granice, co jest możliwe.

Moja rola jest taka, żeby odpowiedzialnie i konkretnie zaproponować pomoc. I tutaj nie rozumiem postawy szpitali. Powinny być chętne do współpracy z hospicjum, a nie są. Zaskakujące, bo (z ich punktu widzenia) przejmuję najtrudniejszą pacjentkę, mam czas na słuchanie, góry chusteczek do ocierania łez, super specjalistów z ogromnym doświadczeniem.

Kiedyś w szpitalu spotykałam nie tylko mamę i tatę, ale także ich rodziców. Czasem to babcie, a nie ojcowie, towarzyszyły córkom w porodzie, były nieocenionym wsparciem. I ta ich obecność szczególnie zapadła mi w serce.

Ta zamiana końca z początkiem, świat postawiony na głowie i jakaś mądra akceptacja, że jest jak jest, że nie na wszystko mamy wpływ, po prostu robimy, co się da, żeby przeżyć, przetrwać i nie zgubić ani jednego dżula miłości.

Zdjęcie Tisy Nawrockiej-Kwiatkowskiej trzymającej niemowlę z podpisem odręcznym oraz pełnionej funkcji

Przekaż 1,5% podatku.
KRS 0000 109 866

kiedyumieranadzieja.org