Bałam się, że już nigdy nie przytulę mamy

W ferie pojechałam odwiedzić koleżankę w obwodzie chmielnickim, niedaleko Żytomierza w Ukrainie. 24 lutego o 4 rano miałam jechać do Starokonstantynowa. Ale wyjazd został przełożony na 6. Palec Boży. Bo od ok. 4 w całym kraju, w tym właśnie w tym mieście, zaczęły się bombardowania.

Tosia, licealistka, podopieczna Fundacji Gajusz:

– W Polsce mieszkam z mamą od czterech lat. Rok temu zmarł dziadek, więc sprowadziłyśmy i babcię. Z powodu choroby nowotworowej trafiłam pod opiekę Gajusza.

W ferie pojechałam odwiedzić koleżankę w obwodzie chmielnickim, niedaleko Żytomierza w Ukrainie. 24 lutego o 4 rano miałam jechać do Starokonstantynowa. Ale wyjazd został przełożony na 6. Palec Boży. Bo od ok. 4 w całym kraju, w tym właśnie w tym mieście, zaczęły się bombardowania.

Tego ranka zaspana przyszłam do kuchni. Telewizor był włączony. Nie wierzyłam w to, co widzę. Obudziłam koleżankę. “Alina, wojna się zaczęła” – nie sądziłam, że kiedykolwiek to powiem. Przyjaciel z Kijowa pisał: “Uciekaj”. Pomyślałam: wszystko się wali. Wzięłam taksówkę, by podwiozła mnie na dworzec. Na miejscu okazało się, że nie ma co liczyć na miejsce. Wróciłam zapłakana.

Tata Aliny odwiózł nas, jej braci, mamę i babcię do miejscowości Sądowa Wisznia niedaleko granicy. Kolejka do przejścia ciągnęła się kilometrami przez lasy i pola. Czekałyśmy na mrozie dwa dni i zrezygnowałyśmy. W cerkwi spotkaliśmy panią, która zgodziła się nas przenocować. Bałam się, że już nigdy nie zobaczę mamy. A ona dzwoniła i mówiła: “Tak bardzo chcę Cię przytulić, córeczko”. Tylko dzięki temu się nie załamałam. W końcu przyszła informacja, że jadą po nas wolontariusze Gajusza.

Paweł Kaczorowski, wolontariusz:

– Była sobota wieczór. Trzeci dzień inwazji Rosji na Ukrainę. Zadzwonił kolega Szymon. – Piłeś? – zapytał. Powiedział, że trzeba jechać po dzieci. Najlepiej za godzinę. Zgodziłem się.

Do granicy dojechaliśmy już w nocy. Na przejściu w Medyce czekaliśmy trzy godziny. Pomiędzy polską a ukraińską budką strażników zobaczyliśmy grupę ok. 60 osób. Kobiety, dzieci, seniorzy. Niektóre maluchy były bez wierzchnich ubrań, przykryte czym się dało. Wszyscy trzęśli się z zimna. Było ok. –5 stopni. Płacz aż niósł się wokoło. Można było rozpoznać i należący do kilkumiesięcznych bobasów i dzieci starszych. Niektóre wymiotowały.

Gdy ruszyliśmy dalej już świtało. Było pusto. Myśleliśmy, że za jakieś pół godziny będziemy na miejscu. Dzieci czekały na nas w Sądowej Wiszni, zaledwie 33 km od Medyki.
Po przejechaniu kilometra zobaczyliśmy morze ludzi. Stali dopiero tam, bo tak zarządziły służby ukraińskie.

Szymon Byczko, wolontariusz:

– Tysiące samochodów. Wymęczeni, przemarznięci ludzie. Myślałem: co zrobiłbym na ich miejscu? Czy wysłałbym swoją rodzinę w tak wycieńczającą drogę? Czy zaryzykowałbym, by została? Ja sam dopiero po fakcie powiedziałem bliskim, gdzie byłem.

Paweł:

– Jechaliśmy powoli wzdłuż kolejki, czasami poboczem. Mijaliśmy barykady, auta z zaparowanymi szybami, wypchane po brzegi. I ludzi idących pieszo. W stronę Polski – starsi i kobiety objuczone torbami i dziećmi. W drugą – mężczyźni wracający do kraju, by go bronić.

Pokonanie tych 33 km zajęło nam ponad 3 godziny. Na miejscu podano nam kawę. Rodzice żegnali się z dziećmi. “Wrócicie jeszcze? Po nas? Po innych?” – pytali łamiącym się głosem.

Szymon:

– Na ich twarz malowały się na raz i rozpacz, i oszołomienie. Oddawali swoje dzieci obcym ludziom. Mimo że wiedzieli kim jesteśmy, mimo że z maluchami była babcia, to było bardzo ciężkie. Sam mam trójkę dzieci i trudno mi sobie to wyobrazić. Cały czas mam ich przed oczami, jak patrzą na nas, gdy odjeżdżamy.

Paweł:

– Wracaliśmy na dwa auta. W moim było dwóch braci, 8-latek i 10-latek z babcią oraz 18-lenia Tosia, podopieczna Fundacji Gajusz. W drugim samochodzie: młoda kobieta i trójka dzieci, w tym nastolatka, która kilka dni wcześniej przeszła operację serca. Była blada jak ściana, bardzo słaba.

Szymon:

– Najmłodsi chłopcy byli nienaturalnie grzeczni. Mieli takie przerażone oczy. Zanim dotarli do Sądowej Wiszni, skąd ich zabraliśmy, musieli uciekać przez niemal 400 km z obwodu chmielnickiego. Zostawili tam wszystko. Dom, kolegów. Nie wiem, na ile zdawali sobie sprawę, z tego co się dzieje, ale trudno byłoby nie wiedzieć, że sytuacja jest krytyczna.

Paweł:

– Podróż z dziećmi na pokładzie kojarzy mi się z harmidrem, wiecznymi pytaniami: “a długo jeszcze?”. Tym razem panowała cisza. Babcia uspokajała chłopców, głaskała po głowie, ocierała łzy. A oni? Nawet gdy coś mówili to szeptem.

Ruszyliśmy do przejścia granicznego Rawa Ruska – Hrebenne. Jechaliśmy 70 km drogami polnymi, leśnymi, przez wioski. Co chwilę zatrzymywano nas do kontroli. Zajęło nam to dwie godziny.

Czy się bałem? Myślałem tylko o dzieciach, o zadaniu do wykonania.

Szymon:

– Ja też się nie bałem się, ale gdy dojechaliśmy do Zamościa, który dobrze znam, poczułem ulgę. Pomyślałem: jesteśmy bezpieczni.

Po polskiej stronie: przy każdej restauracji, hotelu tłok. Udało nam się kupić coś w przydrożnym fast foodzie i ruszyliśmy prosto do Łodzi. Cała podróż w obie strony trwała 17 godzin.

Tosia:

– Jestem taka wdzięczna panu Szymonowi i panu Pawłowi, że po nas przyjechali. Codziennie rozmawiam ze znajomymi z Ukrainy. Znam chłopaków, którzy dołączyli do pułku „Azow” broniącego Mariupola. Boję się o nich, ale staramy się nawzajem podtrzymywać na duchu. Wyrośliśmy w przekonaniu, że Rosjanie to nasi bracia. To nie jest prawda. Polacy to nasza prawdziwa rodzina.

Wysłuchała Blanka Rogowska