Życie mamie ustawiłem
Karolina Tatarzyńska
Gdyby to była kwestia wychowania, to powinienem być podręcznikowym pracownikiem branży charytatywnej. Ale tak nie jest. Mogę być za to nadzieją dla rodzin chorych dzieci. Dowodem na to, że da się wyjść z ciężkiej choroby i mieć normalne życie.
Karolina Tatarzyńska: Fundacja Gajusz powstała dzięki tobie i twojej chorobie. Kiedy zacząłeś kojarzyć, że mama robi coś ważnego?
Gajusz Kwiatkowski: – Dla rodziców moja choroba pewnie była mocno stresująca. Ale mnie w żaden sposób nie obciążyła. Nie zostawiła po sobie blizn ani żadnych śladów, jeśli nie liczyć samej fundacji. Jako przedszkolak wciąż nie zdawałem sobie sprawy z powagi sytuacji, w jakiej znalazłem się, gdy miałem kilka miesięcy. Byłem na to zbyt niedojrzały intelektualnie i emocjonalnie. Mówili mi, że fundacja nazywa się Gajusz, bo byłem ciężko chory. Dla mnie jako dziecka to w ogóle nie było ważne. To, że mama jest prezesem fundacji, też wydawało mi się całkiem naturalne, bo w takim domu się wychowałem. Tak jakbym był dzieckiem polityka czy policjanta. Mama chodziła do pracy i wracała z pracy. A żyło nam się na tyle komfortowo, że nikt z nas nie dopytywał o szczegóły. Nigdy się nie czepiałem zawodowych wyborów rodziców. Bo miałem dobre i wygodne życie. Tak to wszystko organizowali, żebyśmy mieli fajnie.
Pamiętasz pierwsze zetknięcie z hospicjum i ciężko chorymi dziećmi?
– Na pewno to dzięki fundacji poznałem Gaję, moją rówieśniczkę, która urodziła się bez rąk i nogi. Miałem wówczas może osiem albo dziewięć lat. Przez długi czas spotykaliśmy się prywatnie także z rodziną Julka z kampanii „Nic mi nie jest. Po prostu miałem raka”. On poważnie chorował w wieku niemowlęcym, podobnie jak ja. Świetny gość. A później, może jako 12-latek, poznałem Patryka, który z powodu choroby miał na całym ciele otwierające się rany. Czy się tego przestraszyłem? Nie pamiętam. Raczej dość szybko przyzwyczaiłem się do faktu, że takie choroby istnieją. I dzięki temu stosunkowo wcześnie zrozumiałem, że mam wielkie szczęście, bo jestem już zdrowy. A inni mieli pecha i zachorowali dużo ciężej niż ja.
Czyli byłeś dzieckiem zadowolonym z życia?
– Chyba nie do końca… Jako nastolatek zachowywałem się wyjątkowo niegrzecznie. Byłem wredny, zrzędliwy i nic mi się nie podobało. Na szczęście, wyrosłem z tego, więc to raczej nie były cechy mojej osobowości. Uważam, że przez moje ówczesne zachowanie wielu ludzi miałoby prawo nie lubić mnie do dziś. Gdybym poznał takiego małego chama, jakim byłem, to rozważałbym, czy w ogóle chcę mieć dzieci. Nastolatki w wieku gimnazjalnym mają poczucie, że świat dookoła jest straszny, a oni tacy wyjątkowi i wszystko wiedzą najlepiej. Akurat gdy ja wpadłem w ten stan, to starszy ode mnie o cztery lata Julek powoli już z niego wychodził. A Basia, od Julka starsza o kolejne dwa lata, miała to za sobą. No a później przeżywał to jeszcze Natan. W każdym razie zwykle mieliśmy w domu dwie osoby z tą przypadłością, co prowadziło do wielu kłótni. Dobrze, że mama nie wpychała się z butami w nasze życie. Może to wynikało z tego, że miała się czym zająć zawodowo. I że praca dawała jej satysfakcję. Być może jak rodzice nie mają swojej pasji, to wchodzą dzieciom na głowę. A u nas był zdrowy balans.
Rodzice wybrali dla ciebie rzadko spotykane imię. Skąd ten pomysł?
– Ponoć otworzyli kalendarz i akurat Gajusz im się spodobał. Dość szybko zacząłem zauważać, że mam nietypowe imię. I nawet mi to przeszkadzało. Pamiętam, że dopytywałem w domu, czy mógłbym je zmienić.
Do nazwy fundacji świetnie pasuje. Gdybyś miał na imię, dajmy na to, Piotr, to organizacja kiepsko by na tym wyszła. Fundacja Piotr. To nie brzmi.
– Rzeczywiście i imię, i nazwa są na tyle niecodzienne, że sporo osób nie wie, co było pierwsze. Często mnie pytają, czy najpierw była fundacja, czy moje imię. W Łodzi większość ludzi, których spotykam, łączy moje imię z fundacją. Jest ona przecież bardzo rozpoznawalna. Istnieje już od prawie 25 lat i stworzyła wiele mocnych kampanii społecznych. Gajusz kojarzy się z czymś dobrym, a to na pewno pomaga mi w komunikacji. W branży prawniczej, w której pracuję, często zagadują mnie o to łódzcy prawnicy. Ale gdy jestem w Warszawie, to moje imię już nie jest takie oczywiste. Dopytują „Mariusz? Dariusz?”. Wtedy muszę opowiadać wszystko od początku. Że matka wcale nie jest świrnięta i nie chciała sobie wychować rozpuszczonego dzieciaka, tylko po prostu ma wyobraźnię.
Koleżankom w liceum imponowałeś swoją historią i fundacją?
– Raczej nie, bo ludzi w tym wieku nie obchodzi, co robią ich rodzice. No chyba że jest się dzieckiem gwiazdy lub piłkarza. W liceum liczy się bardziej to, czy ktoś jest wysportowany albo czy umie się dobrze bawić na imprezach. A ja sportowo byłem ciamajdą. I to jest mój zarzut wobec mamy, która z bliżej nieokreślonych powodów nie znosi sportu i wszystkie te uprzedzenia przelała na mnie i moje rodzeństwo. Przegapiłem cały okres, gdy młody człowiek buduje swoją siłę fizyczną i ćwiczy koordynację. Zemściło się to na mnie zwłaszcza wtedy, gdy pewnego lata urosłem 10 cm. A wf w szkole to może wystarczyć jedynie do tego, by nie stać się inwalidą. Tak więc przez długie lata miałem zerową koordynację. Dopiero jak mnie pobili na ulicy, to zacząłem trenować krav magę. A jakiś czas temu moją pasją stały się tajski boks i strzelectwo. Ale czuję, że to wciąż jest nadrabianie zaległości.
Zawodowo zaległości raczej nie masz. Skończyłeś studia prawnicze i znalazłeś pracę w swoim zawodzie. I to jaką! Na Malcie. A mimo to zdecydowałeś się wrócić do Łodzi.
– Spędziłem na Malcie dziewięć miesięcy. A wcześniej mieszkałem przez cztery lata w Anglii, bo tam studiowałem i pracowałem jako barman. Zagraniczne życie zabiło sporo moich łódzkich znajomości. Zniknąłem przecież na kilka ładnych lat. Ale mimo wszystko to w Łodzi mam rodzinę i znajomych. Dlatego przeprowadziłem się tu i pracuję zdalnie. Przez ten czas sporo się w Łodzi zmieniło na lepsze, ale to wciąż jest bardzo niebezpieczne miasto. Choćby dlatego warto trenować sporty walki. Żeby w razie czego móc zareagować.
Bywałeś wolontariuszem w fundacji mamy?
– To były raczej działania w stylu „Idź poprowadź, zagadaj, przynieś, wynieś, pomaluj”. Bardziej starałem się pomóc mamie niż samym podopiecznym. „Pomaluj poręcze w fundacji” traktowałem na równi z „zawieź coś do firmy taty”. Angażowałem się wtedy, gdy mnie o to prosili rodzice. Nie mógłbym nazwać tego wolontariatem, bo to by było niegrzeczne wobec wszystkich wolontariuszy, którzy regularnie pomagają chorym dzieciom z fundacyjnych hospicjów i z onkologii w szpitalu na Spornej.
Myślisz w ogóle o pracy w fundacji?
– Do takiej pracy trzeba mieć powołanie. A ja tego nie czuję. Większość osób z fundacji mamy robi to z serca, z poczucia misyjności. Moje potrzeby serca są w innych miejscach. Gdyby to była kwestia wychowania, to powinienem być podręcznikowym pracownikiem branży charytatywnej. Niektórzy zresztą tak by mnie chcieli widzieć. Skoro wyzdrowiałem i powstała Fundacja Gajusz, to pewnie biegam i zmieniam pieluchy ciężko chorym dzieciom. A tak nie jest. Wspieram działania mamy, ale w inny sposób.
Alina Margolis-Edelman, wybitna lekarka, która ratowała dzieci w krajach ogarniętych wojnami, mawiała, że pomaganie uratowało ją samą, że ona to zrobiła dla siebie i pewnie inni ludzie w organizacjach humanitarnych też robią to dla siebie.
– Chyba coś w tym jest. Ja również nie wierzę w prawdziwy altruizm. Poza tym uważam, że każda branża jest potrzebna, nie tylko pomocowa. Myślałem o założeniu NGO’sa, ale nie charytatywnego, tylko raczej w nurcie społeczeństwa obywatelskiego. Swoją rolę w fundacji mamy widzę trochę inaczej. Towarzyszę jej podczas różnych oficjalnych imprez i mogę być nadzieją dla rodzin chorych dzieci. Dowodem na to, że da się wyjść z ciężkiej choroby i mieć normalne życie. Żeby pojawiła się myśl „Może i nasze dziecko wyjdzie z tego i wyrośnie na takiego gościa jak Gajusz”.
Ponoć jakiś czas temu zażartowałeś w rozmowie z mamą, że niezłą fuchę jej załatwiłeś, bo nie umarłeś. A co, gdyby fundacja jednak nie powstała? Co by mama dziś robiła?
– Gdyby nie fundacja, to pewnie by pracowała w świecie filmowym. Kino to jej wielka miłość. Zresztą skończyła filmoznawstwo, więc może by się w Szkole Filmowej zaczepiła. Ale prawdą jest, że życie jej ustawiłem. Choć patrząc z drugiej strony, to wcale nie ma się z czego cieszyć. Bo przecież w Polsce mamy państwową służbę zdrowia. A fakt, że Fundacja Gajusz istnieje i jest potrzebna, to emanacja ogromnego problemu w całym systemie.
Gajusz Kwiatkowski (rocznik 1996) – gdy miał dziewięć dni, rodzice pojechali z nim „profilaktycznie” do szpitala, bo dziwnie się zakrztuszał i bardzo dużo spał. Okazało się, że jest w stanie ciężkim. Na oddziale spędzili ponad pół roku. Lekarze kazali przygotować starsze rodzeństwo na jego śmierć. To wtedy jego mama Tisa Żawrocka-Kwiatkowska obiecała, że założy fundację, jeśli jej dziecko nie umrze. Wyniki poprawiły się niemal od razu, a ona w rekordowym tempie stworzyła organizację, która miała sprawić, żeby żadne dziecko nie musiało umierać w samotności tak jak Paulinka z domu dziecka, która zmarła w szpitalnej sali obok Gajusza.