Gajuszątka
Historie Gajuszątek
Książę Arturek
Dwa razy w miesiącu lądowaliśmy z Arturem w szpitalu, więc staliśmy się gośćmi we własnym domu. Starszy brat, 2-letni Rysiu, coraz więcej czasu spędzał z moimi teściami. Naszą codziennością stała się walka o życie Artura. Miał 2,5 miesiąca, gdy po kolejnym leku przestał się uśmiechać. I 4 miesiące, gdy wymusiłam badania genetyczne. Wykryły dwie mutacje genów. Jedna z nich powoduje zespół Retta. Dla chłopców jest jak wyrok. Genetyk szczerze wyznał, że to jak wygrana „szóstka” w totolotka, tyle że w kategorii „nieszczęśliwy traf”.
Nasze życie stało się w tragedią. Arturek potrafił krzyczeć wniebogłosy godzinami. Sąsiedzi wielokrotnie grozili, że wezwą policję. Nasz pokój zmienił się w miniszpital z koncentratorem tlenu, ssakiem i pompą żywieniową.
Któregoś dnia Artur przestał przyjmować jedzenie. Na SOR-ze usłyszałam: „Po co tu pani z tym truchłem przyjechała?”. Lekarze testowali na nim sondy do żołądka, dwunastnicy, a później operacje, przetoki i stomie. Arturek miał już 1,5 roku, a ważył zaledwie 7 kg. Po kolejnej hospitalizacji pomyśleliśmy o hospicjum stacjonarnym. Zrozumieliśmy, że nasza rodzina się rozpadnie, jeśli będziemy tak dalej żyć. Trafiłam na Fundację Gajusz. Przeczytałam wiele opinii i od razu miałam pewność, że to nie jest szpitalny oddział. A ja chciałam znaleźć właśnie takie miejsce, gdzie dziecka nie przebiera się jak worka kartofli.
Do Łodzi przywiozła nas karetka. To była podróż pełna nadziei, a jednocześnie najbardziej przerażająca ze wszystkich w życiu. Dziesiątki obaw i niepewności. A na miejscu przywitały nas uśmiechnięte panie z proporcami „Witaj, Arturku!”. Wspomina Mama Arturka.
Tosia w pierwszym dniu wojny
W Polsce mieszkam z mamą od czterech lat. Z powodu choroby nowotworowej trafiłam pod opiekę Fundacji Gajusz. Rok temu zmarł dziadek, więc sprowadziłyśmy i babcię.
W ferie 2022 r. pojechałam odwiedzić koleżankę w obwodzie chmielnickim, niedaleko Żytomierza w Ukrainie. 24 lutego o 4.00 rano miałam jechać do Starokonstantynowa. Ale wyjazd został przełożony na 6.00. Palec Boży, bo do od ok. 4.00 w całym kraju, w tym właśnie w tym mieście zaczęły się bombardowania.
Tego ranka zaspana przyszłam do kuchni. Telewizor był włączony. Nie wierzyłam w to, co widzę. Obudziłam koleżankę. “Alina, wojna się zaczęła” – nie sądziłam, że kiedykolwiek to powiem. Przyjaciel z Kijowa pisał: “Uciekaj”. Pomyślałam: wszystko się wali. Wzięłam taksówkę, by podwiozła mnie na dworzec. Na miejscu okazało się, że nie ma co liczyć na miejsce. Wróciłam zapłakana. Tata Aliny odwiózł nas, jej braci, mamę i babcię do miejscowości Sądowa Wisznia niedaleko granicy. Kolejka do przejścia ciągnęła się kilometrami przez lasy i pola. Czekałyśmy na mrozie dwa dni i zrezygnowałyśmy. W cerkwi spotkałyśmy panią, która zgodziła się nas przenocować. Bałam się, że już nigdy nie zobaczę mamy. A ona dzwoniła i mówiła: “Tak bardzo chcę Cię przytulić, córeczko”. Tylko dzięki temu się nie załamałam.
W końcu przyszła informacja, że jadą po nas wolontariusze Gajusza. Jestem taka wdzięczna panu Szymonowi i panu Pawłowi, że po nas przyjechali. Wyrośliśmy w przekonaniu, że Rosjanie to nasi bracia. To nie jest prawda.
Polacy to nasza prawdziwa rodzina.
Nadia znaczy nadzieja
Ania miała wtedy trochę ponad 19 lat. Niespełna dwuletni synek, kolejny przemocowy partner, przeszłość w rodzinach zastępczych i kolejnych bidulach. Była drugi raz w nieplanowanej ciąży.
Osiem miesięcy przed jej narodzinami zagubiona mama rozważała aborcję w Czechach. Kiedy od prezes Fundacji Gajusz usłyszała stanowcze NIE, wyglądała, jakby poczuła ulgę. Zaczęła robić plan na pozostawienie dziecka w naszym ośrodku preadopcyjnym Tuli Luli. Pracowała nad nim z fundacyjną psycholog. Ogarnianie formalności nie było problemem. Ale wszystko to prowadziło do rozstania matki z dzieckiem. Na zawsze.
Nadia przyszła na świat w niedzielę o 17.52. 3780 gramów, 56 centymetrów i 10 punktów w skali Apgar. Była, jak to noworodek, zmęczona, na początku trochę sina, cała w mazi i krwi. Głośno krzyczała. Po chwili przyssała się do lewej piersi swojej mamy.
Po około godzinie Ania została sama. Wszystko przemyślała. Wiedziała, że musi, że powinna oddać dziecko. Ale tak było tylko na rozum. Po pięciu dniach wyszlochała w telefon: – Chcę dziecko z powrotem, nie mogę bez niej żyć.
Pomogliśmy na nowo zorganizować życie tej trójki. Niemowlęca wyprawka, wózek, urządzanie pokoiku. Dzięki Miastu Łódź wydarzył się cud. Mieszkanie! I choć nieduże, to ma ponad dwa razy więcej metrów kwadratowych niż zagrzybiona klitka, w której dotychczas mieszkali.
Czy Ania poradzi sobie z dziećmi, domowym budżetem, chaosem w kawalerce, z samotnością i brakiem rodziny, która mogłaby ją wesprzeć? Ufamy, że tak. Będzie ją wspierać przez lata, bo nikt nie powinien żyć sam. To duże pieniądze, ale przede wszystkim wysiłek, żeby pomoc była mądra.
Grześ Superbohater
Gdy zachorował, miał niespełna 1,5 roku. Lekarka, wypisując skierowanie do szpitala, stwierdziła: „Pierwszy raz coś takiego widzę. Może błąd laboratorium, może jakaś białaczka”.
Rodzinne trzęsienie ziemi. W domu został 4,5-letni Szymon, którym opiekowało się wiele osób, by rodzice mogli być przy Grzesiu. Mama w piątym miesiącu ciąży. Tata ciągle w trasie dom-praca-szpital. Na początku był szok i czarna rozpacz. Po chwili pojawiła się pełna mobilizacja.
103 dni w izolatce. Chemia nawet kilka razy dziennie. Każde kolejne badanie szpiku potwierdzało, że nie jest dobrze.
„Zastanawiałam się, czy pierwszy dzień życia mojej córki nie będzie ostatnim dniem syna… Cały poród spędziłam z komórką w dłoni. A gdy Agatka przyszła na świat, zamiast zapytać, jak dziecko, krzyczałam, żeby łapali krew pępowinową. Liczyliśmy, że umożliwi przeszczep, który miał uratować Grzesia.”
– wspomina Pani Małgorzata
Dziś chłopiec ma 8 lat, a jego walka trwała 1,5 roku. Chemioterapia wyleczyła ciało. Nie ma już raka. Ale blizny zostały. Te niewidoczne dla oka… Nawet na niewielkie problemy reaguje płaczem. Uczy się panować nad emocjami, cieszyć życiem. I próbuje załatać dziurę po beztroskim dzieciństwie, które zostało przerwane.
Program OKNO pomaga odzyskać równowagę po leczeniu onkologicznym. Rozwijamy pasje, bawimy się, dbamy o emocje. Tutaj nikogo nie dziwi, że ktoś stracił wzrok, nie może biegać czy drżą mu ręce. Latem wyjeżdżamy na kolonie. Dzieci są z rodzicami, ale mieszkają osobno. W bezpiecznej przestrzeni uczą się samodzielności. Towarzyszy im lekarz i psycholog. A o dobry nastrój dbają animatorzy.